Po 11 latach nieobecności na Zalewie Wiślanym postanowiliśmy „wyskoczyć” pod koniec sierpnia na tenże akwen, dosłownie na kilka dni, licząc na to, że pomimo niesprzyjających zbytnio prognoz pogody, nie będzie aż tak źle…
Rok 2020 był dla wszystkich, a więc i dla żeglarzy wyjątkowy. Wszelkie plany z powodu koronawirusa „brały w łeb”, wiosna była bezpowrotnie stracona, wypadało więc skorzystać przynajmniej z końca lata.
Zalew Wiślany był celem tejże wyprawy z dwóch co najmniej względów: 1) bo blisko; 2) bo w ubiegłym roku przepłynęliśmy z Ostródy do Kłajpedy, na ujście Niemna i Zalew Kuroński, tak więc byłaby to okazja do porównania obu, niejako „bliźniaczych”, przybrzeżnych akwenów morskich. Zresztą w składzie 4-osobowej załogi miało być 3 członków ekipy z rejsu po wodach litewskich.
Widok z wózka na grzbiecie pochylni Kąty (autor: C. Wawrzyński)
Ponadto niezmiennie od lat zasadniczym powodem płynięcia jest sam fakt istnienia Kanału Elbląskiego, który dokładnie 160 lat temu został uruchomiony, aby łączyć Ostródę i Iławę (poprzez Elbląg) z morzem, czyli Zalewem Wiślanym. Z oczywistych względów, wręcz samoistnie miały się też rodzić porównania do sytuacji i żeglowania po Kanale Elbląskim w latach poprzednich.
Prognoza pogody, jako się rzekło, nie była zbyt zachęcająca, ale też nie wykluczała możliwości żeglowania. Miało być częściowo deszczowo, nawet z burzami, co do zasady 4-5 w skali Beauforta, a w porywach burzowych nawet do 7B! Oczywiście nie zamierzaliśmy stawać do nierównej walki z żywiołem i te ewentualne zagrożenia mieliśmy przeczekać w jakiejś spokojnej przystani.
Pierwszą bowiem i zasadniczą różnicą była zmiana jachtu. Dotychczas po morzu pływaliśmy jachtem balastowym o nazwie „Kronosmog” (konstrukcja jeszcze z lat 60. XX w., wykonana w Ostródzkich Zakładach Okrętowych), teraz zamierzaliśmy płynąć jachtem mieczowym typu Sasanka 620, o nazwie „Dionizos”. Takim lżejszym jachtem na pewno szybciej przejdziemy kanałem, jednak na morzu balast daje więcej pewności i uzasadnionego poczucia większego bezpieczeństwa.
Po położeniu masztu, wypływamy z Ostródy we wtorek, 25 sierpnia – i to późno, bo około godziny 12.30. Przygotowania nastąpiły ledwie 1 dzień wcześniej, polegające raptem na kupnie słoików z żywnością i butli z napojami. Środki bezpieczeństwa są dawno na jachcie, w zasadzie niepotrzebna była żadna locja, żadne elektroniczne GPS-y, no bo nie płyniemy pierwszy raz, a poza tym na Zalewie (z wyjątkiem mgły) wszystko widać…
W tym dniu aż tak nam niespieszno… Zamierzamy dopłynąć do pochylni w Buczyńcu i tam przenocować. Następny dzień to ma być płynięcie na Zalew, a tam, tuż przed wejściem na akwen, zadecydujemy – w zależności od pogody – czy płyniemy, czy też przeczekujemy spodziewaną i prognozowaną burzę.
Podejście do głowy dolnej, jaz oraz wnętrze komory śluzy Zielona (autor: C. Wawrzyński)
Póki co jest dzień pierwszy, dosyć chłodno (jak na sierpień), ale przynajmniej nie pada. Z ostródzkiej przystani mamy do pokonania pierwszy odcinek: Jezioro Drwęckie i w górę fragment skanalizowanej rzeki Liwa, do śluzy Zielonej. W sumie to jakieś 10 km, które pokonujemy w niecałe 1,5 godziny. Operacja śluzowania (nie musimy nawet czekać, wchodzimy od strony otwartych wrót i wody dolnej), w trakcie której podnosimy się z jachtem o ok. 1,5 m, trwa raptem jakieś 10 minut.
Jednak druga, znacząca dla nas różnica, to brak pobierania opłat za śluzy (no i pochylnie). Wychodzi na to, że jesteśmy bardzo bogatym krajem, który stać na rewitalizację kanałów, budowę przekopów i niepobieranie opłat…
Zaliczamy kolejny, znacznie krótszy, bo ok. 5-kilometrowy odcinek do Miłomłyna i pokonujemy tamtejszą śluzę Miłomłyn. Tym razem idziemy w górę ponad 2,5 m, przy czym razem z czekającym na nas jachtem motorowym. Łącznie po kolejnej godzinie, czyli około 15.00 meldujemy się na stanowisku górnym śluzy, znajdując się na wysokości ok. 99.5 m n.p.m. To podstawowa wysokość szlaku wodnego Kanału Elbląskiego. Wypłynęliśmy we trzech, na śluzie dołącza do nas czwarty uczestnik rejsu, mieszkaniec Miłomłyna.
Podejście do głowy dolnej oraz wnętrze komory śluzy Miłomłyn (autor: C. Wawrzyński)
Kolejny etap to ok. 35-kilometrowy odcinek „jeziorowy”, płyniemy zatem jeziorami i międzyjeziorowymi łącznikami kanałowymi. Z większych jezior: Ilińsk (2 km), Ruda Woda (12 km), Sambród (3,5 km) oraz Piniewo (pozostałości, blisko 3 km).
Trzecią różnicą, w porównaniu do rejsów w minionych latach, był brak jakichkolwiek mijanych statków pasażerskich pomiędzy Ostródą i Buczyńcem. W przeszłości często mijane statki sprawiały trudność w nawigowaniu, zwłaszcza w przypadku kanałowych zwężeń lub wypłyceń. Obecnie wygląda na to, że rejsy „długodystansowe” Żeglugi Ostródzko-Elbląskiej to już zamierzchła przeszłość…
Summa summarum tuż po 19.30 docieramy do stanowiska postojowego na górnym stanowisku pochylni Buczyniec, od strony maszynowni. Z informacji „tablicowej” wynika, że pochylnie są czynne od godziny 8.00 do 19.00, przy czym przekroczenie pierwszej od Ostródy oraz pierwszej od Elbląga musi nastąpić do godziny 16.00.
Postój oraz odejście od kei na górnym stanowisku pochylni Buczyniec (autor: C. Wawrzyński)
Zamierzamy spróbować rano ruszyć (jeśli da radę) przed statkami pasażerskimi, których jest przy przeciwległym nabrzeżu stosunkowo dużo (zarówno statki Żeglugi Ostródzko-Elbląskiej, jak i mniejsze jednostki armatorów prywatnych). Problemem może być to, że zgodnie ze stosunkowo nową zasadą przechodzą one dwie pochylnie i zawracają, tak że jest ich potencjalnie jakby „więcej”, gdyż częściej pojawiają się na tych właśnie pochylniach, a mają – jako statki zarobkujące – pierwszeństwo względem jachtów.
Wejście na wózek oraz powalony buk na pochyli Buczyniec (autor: C. Wawrzyński)
Dzień drugi, środę 26 sierpnia, rozpoczynamy przed 8.00 rano. W maszynowni dowiadujemy się, że statki pasażerskie ruszają o 8.45, tak więc możemy być pierwsi, no i oczywiście obsłużeni darmowo…
Korzystamy z okazji i równo o 8.00, wraz z zapaleniem się zielonego światła, wchodzimy w kratownice wózka pochylniowego. Po raz pierwszy od wielu lat musimy zajmować się takimi rzeczami jak wyciągnięcie miecza, czy fachowe mocowanie linami jachtu. Poprzednik miał po obu stronach dwa tzw. falszkile (płetwy balastowe), będąc jachtem niemal stworzonym na pochylnie (samoistnie osiadał stabilnie na belkach pojazdu). Jednak ta Sasanka również zachowywała się całkiem spokojnie.
Zjazd po stoku pochylni Buczyniec (autor: C. Wawrzyński)
Przejście (zjazd wózkiem) po stoku pochylni Buczyniec trwało około 15 minut. Rozpoczynamy krótki rejs (1,5 km) do następnej pochylni Kąty, gdzie docieramy w mniej niż 15 minut. Wciąż jesteśmy sami i mamy teoretycznie możliwość wschodzenia na kolejny wózek.
Jednak musimy chwilę poczekać, gdyż nastąpiła awaria jakiejś części. Wkrótce okazało się, że na szczęście dla nas awaria miała miejsce nie w maszynowni, ale w sygnalizacji świetlnej. Po jakichś 20 minutach oczekiwania dostajemy pozwolenie na przejście przez pochylnię. Wchodzimy na wózek i schodzimy ponownie w dół stoku, tym razem w towarzystwie jachtu motorowego, który w międzyczasie do nas dopłynął. Ponownie cała operacja nie zajęła więcej niż kwadrans.
Budynek maszynowni z kołem wodnym oraz grzbiet pochylni Kąty (autor: C. Wawrzyński)
Już bezproblemowo i bez żadnych przystanków pokonujemy 3 pozostałe pochylnie (Oleśnica, Jelenie i Całuny). Jesteśmy od Buczyńca niemal 10 km dalej i blisko 100 m niżej, a całość „jeżdżenia po wzgórzach i trawie” zajęła niespełna 2,5 godziny.
Po kolejnych 4 km kanału i minięciu miejscowości Karczowizna, wpływamy przed godziną 11.00 na wody jeziora Druzno, choć początkowo ukrytego dla wzroku za sztucznym wałem od strony zachodniej. To płytkie jezioro jest praktycznie nieżeglowne, za wyjątkiem pogłębianego toru wodnego w kierunku Elbląga. To odcinek żeglugowy długości około 11 km, po czym nawiguje się po wypływającej z jeziora rzece Elbląg. Po około 3 kilometrach (przejście pod mostem kolejowym oraz drogowym) mijamy prawą burtą elbląską starówkę. Jest godzina niemal 13.00, a więc jeszcze sporo do zachodu słońca. Nie zamierzaliśmy i nie zamierzamy ani cumować, ani tym bardziej nocować w Elblągu. Płyniemy dalej.
Po lewej – pływająca kępa trzcin w miejscu faktycznego końca Kanału Elbląskiego i styku z jeziorem Druzno. Po prawej – główka nasypu w jeziorze Druzno i pozorny koniec Kanału Elbląskiego (autor: C. Wawrzyński)
Wypływając z Elbląga (w międzyczasie przejście pod dwoma mostami zwodzonymi – mamy położony maszt i niską jednostkę, więc nie musimy czekać na ich zwodzenie), mijamy portowe nabrzeża, przechodzimy pod jeszcze jednym mostem drogowym, mijamy przystanie jachtowe i ostatecznie znajdujemy się ma rozwidleniu dróg: prosto, rzeką Elbląg w kierunku Zalewu Wiślanego oraz na lewo, Kanałem Jagiellońskim, w kierunku Nogatu, oraz co ciekawe, także pośrednio w kierunku Zalewu. Wybieramy kierunek „prosto na Zalew”.
Po lewej – rozwidlenie żeglugowe rzeki Elbląg z Kanałem Jagiellońskim. Po prawej – podejście do przeprawy pontonowej w Nowakowie (autor: C. Wawrzyński)
Ostatecznie po przepłynięciu kolejnych 7 km drogi wodnej, docieramy do mostu pontonowego w Nowakowie. Przegradza on szlak żeglowny, no i otwierany jest o pełnych godzinach. Nam dopisuje szczęście, właśnie nastaje godzina 14.00 i przeprawa jest po chwili otwierana. Przepływamy przez prześwit pomiędzy mostowymi pontonami i zaczynamy wypatrywać miejsca na nocleg, choć jest jeszcze pełnia dnia.
Jednak prognoza pogody niezmiennie mówi o nadciągającej burzy i porywistych wiatrach. Mijający nas sternik jachtu, który właśnie wraca do Elbląga, również ostrzega nas o mających wiać wiatrach do 7 stopni w skali Beauforta. Nie zamierzamy chojrakować, i tak planując dopiero następnego dnia dopłynąć do Fromborka.
Operacja otwierania dla żeglugi mostu pontonowego w Nowakowie (autor: C. Wawrzyński)
Szukanie miejsca do postoju jachtu i noclegu na rzece Elbląg tuż przed jej ujściem do Zalewu Wiślanego nie jest łatwym zadaniem. Okazuje się, że brzegi, nie dość, że porośnięte trzciną, to jeszcze są wysypane głazami i kamieniami. To było zaskoczenie czwarte.
Nikt rozsądny nie zaryzykuje takim postojem w czasie nadciągającej burzy i potencjalnego falowania. Szukanie zajęło nam około godziny, blisko 15.00 stanęliśmy wreszcie bezpiecznie na brzegu i wśród trzcin, po czym postawiliśmy maszt, właśnie unikając deszczu i nadciągającej burzy. Tak skończyło się płynięcie drugiego dnia, jesteśmy już prawą burtą (po zacumowaniu – rufą) na wysokości Zalewu Wiślanego, choć od stawy i miejsca tradycyjnego stawiania żagli w odległości około 3 km. Jednak to (stawianie żagli) nastąpi rankiem dnia następnego.
Przygotowanie żagli oraz wejście na otwarte wody Zalewu Wiślanego (autor: C. Wawrzyński)
Trzeciego dnia, we czwartek 27 sierpnia rozpoczynamy naszą morską żeglugę około 8 rano. Zgodnie z planem naszym celem jest odległy o jakieś 25 km Frombork.
Początek żeglugi zalewowej (autor: C. Wawrzyński)
Początkowo wita nas słońce i w miarę spokojna woda, jakieś 2 stopnie w skali Beauforta. Wiatr dla nas korzystny, bo zachodni. Stawiamy żagle i po chwili płyniemy lewym baksztagiem. Tak teoretycznie (na jednym halsie) powinno być aż do Fromborka. Mijamy Suchacz, zbliżając się trawersem do Kadyn.
Mapka Pętli Żuławskiej i Zalewu Wiślanego, m.in. z Elblągiem, Suchaczem, Tolkmickiem i Fromborkiem
(autor: Piotr Salecki)
Wiatr jednak tężeje. Zaczyna wiać 4, a po pewnym czasie 5B. Zrzucamy grota, gdyż wystarczającą prędkość zapewnia sam fok, no i komfort pływania jest wówczas znacznie większy.
Żegluga bez grota na wysokości Kadyn i Tolkmicka (autor: C. Wawrzyński)
Piątym zaskoczeniem, zmianą widoczną od razu po wpłynięciu na wody Zalewu Wiślanego, był brak tak niegdyś charakterystycznych dla tego akwenu sieci rybackich! Pamiętaliśmy z lat poprzednich, jaką to udręką było lawirowanie pomiędzy sieciami, kiedy konieczność wypatrywania chorągiewek (zwłaszcza podwójnych – czyli skrajnych) absorbowała uwagę praktycznie całej załogi. Tymczasem teraz – praktycznie ani jednej...
Cóż za przyjemność żeglugi, pomimo nawet fali i lekko sztormowej pogody. W dawnych okolicznościach i przy takim wietrze płynięcie byłoby koszmarem. Później dowiedzieliśmy się, że w praktyce na Zalewie pozostał jeden rybak, który „nie załapał się” na unijne wsparcie, warunkujące wstrzymanie połowów.
Około godziny 10.00 minęliśmy Kadyny, przy których (korzystając z naprawdę silnego wiatru) fale przecinał tamtejszy kitesurfer. Było na co popatrzeć. Szybko minęliśmy farwater podejściowy do portu w Tolkmicku.
Kitesurfer na falach Zalewu (autor: C. Wawrzyński)
Szóstym zaskoczeniem była konstatacja, że w praktyce od lat nic się nie zmienia, jeżeli chodzi o liczbę żagli (jachtów) na tym akwenie. W zasięgu wzroku mieliśmy żagle jednego, a już nie więcej niż dwóch jachtów. Można by nawet powiedzieć, że w momencie, kiedy zrzuciliśmy grota, na całym Zalewie Wiślanym ubyło 25% żagli…
Może przekop Mierzei Wiślanej coś w tym względzie zmieni i będzie może z tego taki choćby pożytek, ale prawdę powiedziawszy to i na Zatoce Gdańskiej zbyt dużo żagli nie uświadczysz… Nie powinno podlegać dyskusji, że równolegle do prac na przekopie, powinny postępować prace przy rozbudowie infrastruktury portowej wszystkich portów nadzalewowych. Raczej nie postępują...
Widok Fromborka ze wzburzonego Zalewu (autor: C. Wawrzyński)
Po kolejnych 2 godzinach w miarę spokojnego (choć po wzburzonym morzu) rejsu dochodzimy do fromborskiego farwateru, zrzucamy żagle (czyli foka) i na silniku wchodzimy między główki portu. Jest godzina 13.30, kiedy wpływamy do basenu portowego we Fromborku. Jednak tu się nic, ale to zupełnie nic nie zdziwiliśmy. Jak zwykle brakowało miejsca, bo przy fromborskiej kei pomieścić się jedynie może kilka jachtów. Na szczęście nabrzeże rybackie jest (z powodu wcześniej opisanego) mniej wykorzystywane, dzięki czemu stanęliśmy po drugiej stronie, przy kei rybackiej właśnie.
Postój we fromborskim porcie (autor: C. Wawrzyński)
Frombork niewątpliwie posiada istotny potencjał turystyczny, ale jakoś nie może się (póki co) zbytnio rozwinąć. Jest katedra, jest „magia Kopernika”, godna polecenia wieża wodna, mały port i zdewastowany dworzec kolejowy. Bosmanat niby funkcjonuje, ale jest zamknięty. Proszą o kontakt telefoniczny, ale nie podają numeru telefonu… Port jachtowy zbyt mały, ale nawet w takim brak prysznica czy odrębnej toalety dla żeglarzy. Do betonowego pirsu dobija jeden wycieczkowiec (zapewne z Krynicy Morskiej) – i to zapewne wszystko.
Może właśnie przekop Mierzei ruch pasażerski, tym razem wycieczkowcami od strony Gdańska, zwiększy…
Widok na "Kanał Kopernika", port i Zalew Wiślany ze szczytu fromborskiej Wieży Wodnej (autor: C. Wawrzyński)
Tymczasem jest już światełko w tunelu. Miasto zyskało status uzdrowiska, no i właśnie oddano do użytku promenadę z nową plażą i infrastrukturą towarzyszącą, graniczącą z naprawdę imponującym betonowym molem. Można też już mówić o przyplażowej toalecie, z której mogą skorzystać żeglarze (jakieś 100 m odległości), jednak sama plaża to (póki co) raczej miejsce do kąpieli słonecznych, a nie wodnych, z uwagi na dominująco muliste dno… Jeśli się więc we Fromborku wcześniej było i katedrę „zaliczyło”, to pozostaje co najwyżej jakiś spacer oraz ryba w jednej z dwóch (?) smażalni.
Molo i plaża we Fromborku (autor: C. Wawrzyński)
Po pewnym czasie do portu wchodzą jeszcze (najpierw jedna, a pod wieczór druga) tzw. „pomeranki”, czyli repliki kaszubskich żaglowych łodzi rybackich, przypływające z Kątów Rybackich, czyli przeciwległego krańca Zalewu.
Jachty w basenie jachtowym oraz drewniana „pomeranka” przy nabrzeżu rybackim we Fromborku
(autor: C. Wawrzyński)
Czwarty dzień, piątek 28 sierpnia, zamierzamy w znacznej części spędzić w Tolkmicku. Z samego rana podjęta zostaje próba kąpieli na fromborskiej plaży, jednak dno nie zachęca, pozostało brodzenie po kolana…
Lekki wiaterek odkręcił na południowy, tak więc mogliśmy na silniku wyruszyć około 10.00, postawić żagle na Zalewie i jednym halsem płynąć w kierunku Tolkmicka. To skok liczący, w zależności od promienia niewielkiego łuku, raptem 11-12 km, a więc mniej niż 3 godziny spokojnego żeglowania. A ten spokój dodatkowo zapewniał brak rybackich sieci. Po drodze minęliśmy tę jedyną…
Po lewej – ostatni Mohikanin, czyli tyczka i chorągiewka sieci rybackiej. Po prawej – główka portowa i wejście
do Tolkmicka (autor: C. Wawrzyński)
Wejście do portu w Tolkmicku jest stosunkowo łatwe. Prostopadły, długi farwater, szerokie odległości pomiędzy główkami portowymi, duży port, z licznymi nabrzeżami i kejami, zarówno dla żeglarzy, jak i wycieczkowców oraz rybaków. Po zrzuceniu żagli wschodzimy na silniku i stajemy przy wolnym y-bomie, opodal bosmanatu i bramy portowej. Port niewątpliwie jest przyjazny żeglarzom, na wyciągnięcie ręki toalety i prysznice. Obok portu jest też plaża (dno jednak niewiele lepsze niż we Fromborku) z restauracją.
Postój przy nabrzeżu południowym w Tolkmicku (autor: C. Wawrzyński)
Kolejnym zaskoczeniem był „brak” betonowo-ceglanego budynku na wprost wejścia, przy nabrzeżu południowym. Ta budowla od lat straszyła pustymi oczodołami, teraz została rozebrana, a teren czeka na nabywcę.
Samo miasteczko jest łatwe i miłe do szybkiego zwiedzenia. Najbardziej charakterystyczne budynki to zabytkowy kościół i ratusz. Opodal uwagę zwraca właśnie remontowany budynek dworca kolejowego z pruskim murem. Kolej nadzalewowa niestety już zapewne nie powróci, ale taki „rodzynek’ wart jest uratowania.
Praktycznie każdej nocy była albo burza, albo co najmniej padały deszcze. Piątego dnia, w sobotę 29 sierpnia, jest jeszcze rano do i końca się nie wypogodziło, ale zamierzamy wypłynąć i dopłynąć jak najdalej w kierunku domu. Wiatr zmienił się na południowo-zachodni, tak więc po raz pierwszy czekała nas halsówka.
Halsowanie na Zalewie w kierunku ujścia rzeki Elbląg (autor: C. Wawrzyński)
Wypłynęliśmy z portu na silniku o godzinie 9.00, postawiliśmy żagle i rozpoczęliśmy rejs w kierunku ujścia rzeki Elbląg. Wiatr tężał, do 4-5B. Pogoda typowo żeglarska… Około 11.30 dopłynęliśmy do okolic czerwonej stawy, zrzuciliśmy żagle i na silniku rozpoczęliśmy „wyścig z czasem” do mostu w Nowakowie.
Krótka droga dłużyła się niemiłosiernie. Dopłynęliśmy niemal w ostatniej chwili, a tak naprawdę ze 2 minuty po ostatniej chwili... Przechodziło jednak w kierunku Zalewu kilka jachtów, a operator mostowy widział nas i chwilę poczekał. Można się domyślać, co mówili pod nosem oczekujący na przejazd kierowcy samochodów…
Zatem około godziny 13.00, zamiast czekać przed mostem w Nowakowie, minęliśmy ponownie, tym razem lewą burtą, elbląską starówkę. Tu jeszcze jedno zaskoczenie i nowość. Normą było, że stojące przy nabrzeżu statki pasażerskie miały na rufie wypisany port macierzysty Ostróda bądź Elbląg. Tymczasem minęliśmy statek z napisem „Miłomłyn”.
Stateczek pasażerski ZEFIR z Miłomłyna przy elbląskim bulwarze Zygmunta Augusta oraz elbląski most zwodzony WYSOKI (autor: C. Wawrzyński)
Całuny osiągnęliśmy jakiś kwadrans po 15-tej. Mieliśmy ponownie fart, bo statków pasażerskich nie było żadnych, te zaś zaczęliśmy jedynie mijać w Jeleniach i Kątach.
Szybkie i bezproblemowe przejście wszystkich pochylni „zaliczyliśmy” w niewiele ponad 2 godziny, tak więc kwadrans po 17-tej byliśmy na szczycie pochylni Buczyniec.
Po lewej – osada Karczowizna z dawnym miejscem pobierania opłat kanałowych (budynek z wieżyczką) oraz dawną śluzą (w torze wodnym kanału). Po prawej – podejście do stanowiska dolnego pochylni Całuny (autor: C. Wawrzyński)
Zgodnie z początkowymi ustaleniami płynęliśmy dalej, aby przenocować gdzieś na Rudej Wodzie. Tego dnia udało się jeszcze przepłynąć około 20 km. Pokonaliśmy jeziora Piniewo i Sambród. W miejscowości Czulpa, przy powoli zachodzącym słońcu wpłynęliśmy na Rudą Wodę, mijając następnie daczowiska Wilamowa. Zapadał zmierzch, tuż po godzinie 20.00 stanęliśmy na nocleg przy zachodnim brzegu, na wysokości Kanału Duckiego. Płynęliśmy (oraz jechaliśmy) tego dnia bez przerwy 11 godzin, ale dzięki temu jutro powinniśmy być szybko w porcie macierzystym.
Pochylniowe mijanki ze statkami pasażerskimi (autor: C. Wawrzyński)
Nastał szósty i jednocześnie ostatni dzień rejsu, niedziela 30 sierpnia. Osobiście zależało mi na szybkim powrocie, ponieważ nazajutrz Rada Miejska w Ostródzie miała nadawać skwerowi przy nabrzeżu Jeziora Drwęckiego nazwę „kpt. Krystyny Chojnowskiej-Liskiewicz”, na której to uroczystości wypada, a nawet trzeba być koniecznie obecnym.
Tu ciekawostka. Poznany we Fromborku właściciel i skiper „pomeranki” zdradził, że kiedy w 1978 r. Krystyna Chojnowska-Liskiewicz wracała po zakończeniu rejsu do Polski na swoim ”Mazurku”, on właśnie robił kurs i swój pierwszy patent żeglarski, dzięki czemu był wtedy na Motławie z grupą innych kursantów, kiedy żeglarkę hucznie i z pompą witano w Gdańsku.
Współczesny sposób na zwiedzanie Kanału Elbląskiego - kampery przy szumiącej kaskadzie wodnej pochylni Kąty
(autor: C. Wawrzyński)
Do pokonania mieliśmy już tylko jakieś 25 km. Choć pogoda była pod koniec tego sierpnia bardziej deszczowa niż słoneczna, to płynięcie w deszczu zaliczyliśmy jedynie tego dnia, przez jakieś pierwsze 2 godziny, przed Miłomłynem. Na miłomłyńskiej śluzie żegnamy jednego załoganta, Mietka. Wyruszyliśmy z Rudej Wody tuż po 7.00, by po godzinie 11.00 zameldować się przy pomoście w Ostródzie, od którego odbiliśmy 5 dni wcześniej.
Jeszcze na wodzie, tuż po minięciu ostródzkiego mostu kolejowego, postawiliśmy maszt. Tak zakończył się, przebiegający raczej bez większych przygód i niebezpieczeństw, nasz 6-dniowy rejs na Zalew Wiślany.
W przyszłym roku czeka nas kolejne podejście do rejsu „wokół” Szkocji. Wszystko zależeć będzie od rozwoju sytuacji epidemiologicznej.
Członkowie załogi:
Kazimierz Punpur,
Roman Górski,
Mieczysław Białobrzeski,
Cezary Wawrzyński.
Cezary Wawrzyński
Ostróda, wrzesień 2020 r.
Galeria zdjęć